Mausee

 
joined: 2018-10-02
Przyjaciół wcale nie poznaje się w biedzie. Przyjaciół poznaje się po tym, jak znoszą twoje szczęście.
Points141more
Next level: 
Points needed: 59

Tylko mnie kochaj...

Wiele lat temu, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, mieszkałam z rodziną na jednym z osiedli, w bloku z czerwonej cegły, podobnym do dziesiątek innych, ustawionych obok. 
W pewnym sensie mieszkaliśmy przez dłuższy czas na placu budowy, bo kiedy się sprowadziliśmy, blok obok zaczynał dopiero rosnąć. Całymi dniami bawiłam się z innymi dzieciakami, skacząc po betonowych kręgach, podkradając styropian, który tak fajnie się kruszył i skrzypiał, albo wyławiając z kałuży młode żabki, w różnych fazach rozwoju. Jedne wyglądały jak rybki, innym dopiero co wyrastały tylne łapki, a jeszcze inne z kolei, były już całkowicie ukształtowane i wyglądały jak miniaturowe dorosłe.
Oprócz nas po osiedlu i budowach włóczyły się też watahy na wpół zdziczałych psów. Nie zastanawiałam się wtedy skąd wzięło się ich aż tyle: tych starych, młodych, dużych i małych, kudłatych i tych bardziej uładzonych. Towarzyszyły nam przy zabawach i żyliśmy w sobie w naturalnej harmonii. Wiedzieliśmy tylko, że trzeba ich unikać, kiedy zbijają się w powarkujące na siebie grupki, walczące o względy jakiejś uroczej suczki.
Niektóre z nich miały imiona i były naszymi dobrymi kumplami, inne były tylko tłem dla naszych radosnych igraszek.
W swojej dziecięcej naiwności, zwykle nie zastanawiałam się, co jedzą i gdzie śpią, kiedy jest zimno, jednak wśród tych bezimiennych stworzeń, moją uwagę zwrócił najbrzydszy pies, jakiego w życiu widziałam. Szarobrązowy, brudny, z posklejaną rzepami sierścią i wiecznie podkulonym ogonem, nigdy nie szczekał, uciekał i kulił się pod ludzkim spojrzeniem. Dzieci śmiały się z niego i może dlatego nawet dostał imię - Żaba, bo taki brzydki.
Nadeszła jesień i zrobiło się naprawdę zimno. Włóczyłam się trochę bez celu wokół bloku, licząc na to, że mimo brzydkiej pogody, komuś rodzice pozwolą wyjść na dwór. W pewnej chwili mój wzrok padł na żółtą skrzynkę gazową zawieszoną nad ziemią. Siedziała skulona, drżąc z zimna, przy każdym podmuchu wiatru. Łypnęła na mnie niepewnie dużymi, brązowymi oczami, a ja wtedy już wiedziałam co robić. Wyciągnęłam ją z zagłębienia, nie zastanawiając się nad tym, czy mnie nie ugryzie, ale ona nawet zbytnio się nie opierała. Zaniosłam ją po schodach do mieszkania i postawiłam w przedpokoju. Patrzyłyśmy na siebie, jakoś tak nieśmiało i bezradnie, obie nie bardzo wiedząc, co dalej będzie. 
Zaczęłam od rzepów, ostrożnie wydłubałam je z szorstkiej sierści. Czekała cierpliwie, mimo, że musiało ją to boleć, jakby wiedziała, że nie chcę jej zrobić krzywdy. Po oględzinach odkryłam nowy problem... pchły! To nie były czasy, kiedy kupowało się obróżkę i po sprawie. A jedyny weterynarz jakiego znałam, miał lecznicę kilka kilometrów dalej. Pomyślałam, podumałam... pchły, wszy? A co to za różnica. Pobiegłam do apteki i poprosiłam o preparat na wszy, taki zwyczajny, dla ludzi. Żeby było ciekawiej, pani aptekarka była znajomą mojej mamy i  z pewnością mnie rozpoznała. Nigdy nie opowiedziałam mamie, jaką miała minę, kiedy wręczała mi buteleczkę. Biedne, zaniedbane dziecko, samo musi sobie radzić z problemem...
Kiedy wróciłam, Żaba czekała na mnie tam gdzie ją zostawiłam, leżąc na wycieraczce z  głową opartą na przednich łapach. Wpakowałam ją do wanny i zgodnie z instrukcją na buteleczce, przystąpiłam do dzieła. Pół godziny później, wykąpana i pachnąca najlepszym szamponem mamy, zajadała parówki i popijała mleko z miski. 
I tak już zostało. Co ciekawe, kiedy mama wróciła do domu, pokiwała tylko głową i nie było żadnego ale. Tak jakby to, co zrobiłam było oczywiste. 

Żaby dawno już nie ma, była moją najlepszą przyjaciółką i chyba nikt nigdy mnie tak nie kochał. 
Od jakiegoś czasu kołacze się we mnie tęsknota... bo może by tak przygarnąć jakiegoś sierściucha?